W dniu trzydziestych urodzin Jasmina Azurro postanowiła, że zostanie drzewem.
Obudziła się w poczuciu misji, której niepowodzenie może znacząco wpłynąć na losy świata, powodując na przykład zmianę kierunku prądów morskich lub gwałtowne ruchy tektoniczne.
Z dudnieniem w sercu wyjrzała przez okno swojej kawalerki na trzecim piętrze. Na zewnątrz było jasno. Betonowa posadzka i elewacja budynku odbijały światło słoneczne, powiększając przestrzeń dwukrotnie. Dziedziniec liczył zaledwie dziesięć metrów kwadratowych, a jego centrum stanowiła malutka, niegdyś zabita deskami, studnia.
Jasmina chwilę rozglądała się za kawałkiem ziemi, gdzie mogłaby osiąść, ale wszędzie była betonowa wylewka. Jako że cel miała jasny i upór właściwy kobietom w przełomowym momencie życia, chwyciła kilof – pamiątkę po dziadku górniku – i zeszła na dół w nadziei, że być może przeoczyła to, czego szukała. A jeśli nie, to kilof pomoże jej w znalezieniu czarnego skarbu.
Obeszła dziedziniec kilka razy. Zerknęła w górę, rachując w pamięci poziomy wieżowca. Doliczyła się dwudziestu i z żalem stwierdziła, że wszystkie okna, poza jej własnym, są zasłonięte.
Gmach zbudowano na planie kwadratu z dziedzińcem pośrodku. Tak musiałby wyglądać donat gigant, gdyby nie wymyślono koła – pomyślała Jasmina, ale wcale jej to nie rozbawiło. Beton wyzierał z każdego kąta i parapetu. Jasmina poczuła się jak w głębokiej studni, a odległość dzieląca ją od nieba była mniej więcej taka, jak stąd do plus nieskończoności.
Miała już tylko jedną szansę na znalezienie odpowiedniego miejsca do dalszej egzystencji.
Podeszła do studni i wbiła kilof w drewnianą pokrywę, która okazała się lichsza niż karoseria trabanta. Wewnątrz, zamiast wody, znalazła spierzchniętą, burą ziemię. Tu zapuszczę korzenie – pomyślała uradowana i jak stała, tak wskoczyła do środka.
Ziemia była zbita i sucha, więc poczęła wiercić jej dziury w brzuchu przy użyciu stóp. Kiedy uznała, że podłoże gotowe, pomodliła się o deszcz. Bogowie nie zareagowali. Zaczepiła więc sąsiadkę, która akurat wracała z jogi, i poprosiła o nawodnienie. Sąsiadka stuknęła ją w czoło. Potem przechodził mały chłopiec.
– Podlej mnie. Jestem drzewem – poprosiła Jasmina, a chłopiec bez słowa zmarnował na nią butelkę schłodzonej perlage i odszedł.
Następnego dnia po przebudzeniu Jasmina spostrzegła, że z ciała wyrastają jej małe, kształtem przypominające serce listki, a członki są twarde i sztywne niczym baobab. We włosach gniazdo utkały jaskółki, a jej wzrok sięga piątego piętra.
Jasmina urosła.
Zdrzewiała.
Dla upewnienia spróbowała unieść nogę, ale ta tkwiła w ziemi niewzruszona.
– Wspaniale! – rzekła i to było jej ostatnie słowo.
Sąsiedzi nie od razu zauważyli zniknięcie Jasminy. Nie powiązali też tego faktu z olbrzymią lipą, która z dnia na dzień ożywiła dziedziniec ich domu, ale szybko przyzwyczaili się do tego widoku.
Codziennie rano odsłaniali swoje okna, by chłonąć zieleń liści i słuchać szumu wiatru igrającego w konarach. Z czasem pojawili się na dole: rozkładając koce i leżaki, przynosząc kosze z napojami i kanapkami. Odpoczywali. Byli ze sobą.
I tylko z rzadka, naprawdę z rzadka przychodził chłopiec z butelką wody, którą zasilał drzewo.
I tylko z rzadka, naprawdę z rzadka towarzyszył mu lis.
A drzewo rosło. Do plus nieskończoności.